Trening terapeutyczny "W Jego ranach jest nasze zdrowie" 2018

Najlepiej uzdrawia przyjmująca Obecność

Pierwszą moją reakcją na zaproszenie do wzięcia udziału w treningu terapeutycznym było uczucie, że właściwie chcę dać się pochwycić w sidła, które dotąd omijałam szerokim łukiem. Znałam już grupę, z którą spotykałam się na warsztatach, było mi z nią dobrze, a perspektywa pogłębienia naszych więzi przez trening, wydała mi się kusząca.

Nie pomyliłam się- spośród pięciu spotkań naszej grupy, właśnie to terapeutyczne, dotknęło mnie najgłębiej, zostawiając najtrwalszy ślad oraz smak komunii. Fascynujące było stawanie wobec otwierającej się świątyni serca każdej z uczestniczek, pokazującej siebie w tym, co w niej kruche, zranione, zawstydzające. Rozbrajało zaufanie, jakie okazywałyśmy jedna drugiej, powierzając się sobie nawzajem bez lęku przed odrzuceniem, oceną, czy choćby zdziwieniem. Delikatność prowadzących trening terapeutek oraz bardzo indywidualne podejście do każdej historii życia otworzyły także mnie, osobę raczej skrytą, i to nie z powinności, ale dlatego że zapragnęłam stanąć w większej bezbronności, tak przybliżającej do innych ludzi. Nie oczekiwałam szybkich, łatwych rozwiązań moich problemów, ale otrzymałam to, czego potrzebowałam: lepsze poznanie własnego wnętrza, rodzaju pracy, którą powinnam ze sobą podjąć i najważniejsze- spotkanie twarzą w twarz, rozmowę serce do serca i słowo od grupy, które mnie głęboko ukoiły.

Pozostało doświadczenie, że „najlepiej uzdrawia przyjmująca Obecność”. Dobrze wyrażają je słowa pieśni, śpiewanej przez nas wielokrotnie w dniach treningu i oglądane w adoracji Najświętszego Sakramentu: „Oto ona, oto ona, nieskończona czułość mojego Boga.”

za wszelkie dobro. M.L.

 

Scalona, by żyć i kochać!

„Twoje serce zostało stworzone, by kochać Jezusa, by kochać je do szaleństwa” /św. Teresa od Dzieciątka Jezus/ - te słowa, które otrzymałam na obrazku od jednej ze współuczestniczek treningu na ostatnim spotkaniu, przed treningiem były dobrze przyswajane tylko przez mój rozum, natomiast serce miało ogromny problem z przyjęciem tych słów za prawdę o mnie. Nie czułam się zdolna do miłości, choć bardzo pragnęłam kochać. Miałam całą masę takich fałszywych przekonań wdrukowanych w moje serce, umysł, psychikę, nawet ciało. Teraz widzę, jak wewnętrznie byłam rozpadnięta, wręcz rozłupana przez życiowe doświadczenia. Jednak widzę to dobrze dopiero teraz. I dziękuję Bogu, że postawił kilka miesięcy wcześniej na mojej drodze s. Władysławę, która dojrzała to moje wewnętrzne rozdarcie i zaproponowała udział w tych „rozwojowych zajęciach”.

Jechałam pełna lęku o to, czy ja wejdę w to doświadczenie. Im bliżej byłam Częstochowy, tym bardziej byłam przekonana, że tylko się wygłupię, zajmę miejsce komuś, kto ma rzeczywiste problemy... Takie i tym podobne „budujące” myśli kłębiły się w mojej głowie. Serca nie czułam, a ciało było zdrętwiałe i spięte.

Zanim ruszyliśmy, zdążyłam zajrzeć na Jasną Górę i oddać ten czas, prowadzących i uczestników, których jeszcze nie widziałam, Jezusowi i Jego Matce. Stanęłam przed Nimi z mętlikiem w głowie i rzekłam: „Jezu, rób ze mną, co chcesz. Maryjo, miej nas w swej opiece”.

Nie sposób opisać wszystkiego, ale to było fascynujące doświadczenie – na moich oczach, grupa ludzi zupełnie sobie obcych, zamkniętych w swoich lękach, frustracjach, poraniona przez życiowe doświadczenia w atmosferze przyjaznego przyjęcia, zrozumienia, bezpieczeństwa i delikatności stworzonej przez s. Władysławę oraz Marcina w obecności Miłosiernego Jezusa przeobraziła się we wspólnotę ludzi, którzy odzyskali siebie, radość życia i umocnieni w wierze z odwagą ruszali ku swojej codzienności.

Czego doświadczyłam ja? Scalenia. Scalenia małej dziewczynki – wrażliwej, kruchej, delikatnej, niezwykle przy tym witalnej i radosnej z kobietą – dorosłą, silną, mądrą doświadczeniem życiowym i zaradną. Dotychczas ta mała była zaniedbana i opuszczona przeze mnie, denerwowała mnie swą wrażliwością, przez którą tyle się nacierpiałam, była zalękniona i poraniona tak bardzo, że nie chciała żyć, chciała zniknąć... A ta dorosła ja... Walczyła ze wszystkimi i wszystkim, próbowała zasługiwać na miłość zatracając siebie, rezygnując z potrzeb, byle inni byli zadowoleni lub przynajmniej nie czepiali się mnie, bo coraz trudniej było mi sobie radzić z bólem odrzucenia. Żadnej z tych dwóch części mnie nie akceptowałam, nie lubiłam, żadna nie była dobra – tak nauczono mnie o sobie myśleć. Docieranie do zobaczenia tej prawdy nie było łatwe i bezbolesne. Wiele łez popłynęło z mych oczu w te dni. Powoli docierałam do źródeł bólu mego istnienia. Pozwoliłam się poprowadzić Jezusowi i Jego narzędziom – s. Władysławie i Marcinowi i stał się CUD NARODZIN, bo tak nazywam to, co się dokonało. Doświadczenie dobrej, bezpiecznej bliskości, zrozumienie tego, czego sama nie byłam w stanie zrozumieć, pełne miłości towarzyszenie w procesie „wychodzenia na świat”, pozwoliły mi zanurzyć się w morzu akceptacji, przyjęcia mnie i radości z powodu mego istnienia. Utulona, przyjęta poczułam się wreszcie cała, cała dobra i piękna, scalona. Z sercem dziecka i kobiety jednocześnie. Z sercem, które zrodzone zostało z miłości i do miłości, z miłości Boga do miłości Boga i człowieka. Scalona, by żyć i kochać!

AK

 

„Zmienia nas doświadczenie”

– owo doświadczenie to dar, jaki otrzymałam podczas treningu terapeutycznego. Gdy jechałam do Częstochowy zastanawiałam się, co takiego może się wydarzyć w ciągu tygodnia? Przecież terapie trwają latami, a tu zaledwie kilka dni, i to w grupie, czy będę wstanie cokolwiek o sobie powiedzieć…? I czy to coś zmieni…?

Okazało się, że tak J

  1. Pierwszym i zasadniczym środkiem uzdrowienia okazała się wspólnota, którą zawiązaliśmy. Powstały między nami niesamowite więzi i to właśnie „energia grupy” – prawdziwa życzliwość, akceptacja i miłość (to potężne słowo, ale nie przesadzam), wzajemne współczucie i zrozumienie, dzielenie się własną siłą i czułością pozwoliły „doświadczyć” mi tego, co okazało się być niezbędne do mojego dalszego rozwoju. Zaczerpnęłam pełnymi garściami z ofiarowanej mi bliskości i obecności.
  2. Owo konkretne przeżycie to drugi element terapeutyczny. Skonstruowane i przeprowadzone w zgodzie ze mną i adekwatnie do potrzeby. Ono przeniknęło moje ciało, serce i duszę – tak, że z namacalnym skarbem wyjechałam do domu. W pamięci wracam do mojego „przeżycia” i wciąż na nowo się nim cieszę J
  3. Trzeci – sama Jasna Góra i obecność Maryi - Mamy. Poczucie bycia w domu. Codzienne adoracje Najświętszego Sakramentu oraz kontemplacja ikon Jezusa Zmartwychwstałego i Talitha kum.

Niesamowite okazało się współgranie Liturgii Słowa z moim przeżyciami J Bóg nieustannie mi dowodzi, że wszystko, każdy szczegół mojego życia, jest w Jego reku i że przeprowadza mnie przez każdą dolinę i noc…, że z Nim zła się nie ulęknę.

  1. Czwartym – wczuwające się serca s. Władysławy i Marcina.

Jestem pod wrażeniem umiejętności, wiedzy, wrażliwości i mocy s. Władysławy. Dała mi przestrzeń do bycia sobą, poczucie bezpieczeństwa i swój profesjonalizm krusząc tym moje opory, przekorę i strach…

  1. A wszystko to okraszone było potężną dawką poczucia humoru, którego nam wśród łez nie brakowało J Myślę, że on również miał wymiar terapeutyczny i za to chcę podziękować całej grupie!

Wyjeżdżałam z Częstochowy z wielkim niedosytem, ale i radością, czas treningu okazał się być krokiem milowym na mojej drodze. Chwała Bogu!

T.

 

PS. Przez ten tydzień towarzyszyła mi piosenki Marcina Stycznia: „Madonna od popaprańców” – pod figurą Madonny widzę zarówno Maryję jak i naszą s.Władzię J

Ref. Madonna od popaprańców
Przychodzą do niej ci
Co w życiu tak jak w tańcu
Zgubili nagle rytm

Madonna od popaprańców
Przychodzą do niej też
Ci, którym ciąży łańcuch
I dosyć mają łez